Na zieloną Ukrainę wyprawa po zakopany dzwon cz. 2

Zbigniew Czarnuch, Na zieloną Ukrainę wyprawa po zakopany dzwon, Ziemia Gorzowska 1993, nr 28 z 15.07.1993.

Po wyjeździe z Pyrzan zapiewajło wycieczki, Eugenia Stojanowska, zaintonowała „Serdeczna Matko”. Potem rozwiązał się repertuarowy worek pieśni polskich i ukraińskich. Śpiewano o stronach „gdzie moja chata, gdzie rodzinny dom” i o Hryciu by „ne hodył na weczernycu”.

Wytworzył się rodzaj rywalizacji o przewodzenie. Jan Stojanowski z Białcza, zwany „Jańciem”, w odróżnieniu od Stojanowskiego Jana, zwanego „Jaśko”, popisywał się nie kończącym się repertuarem, zwłaszcza ukraińskim. Na jego dumkę o pastuszku odpowiada Stojanowska, a za nią chór pań, balladą o Podolance, która dla swego braciszka złowiła złotą rybkę. Jańco Stojanowski przechwala się że może śpiewać z Białcza do Lwowa i z powrotem, bo tyle zna różnych pieśni.

Pod Krakowem żeński zapiewajło sugeruje: Zaśpiewajmy piosenkę, której nas nauczył ksiądz Krall. I popłynęła melodia o srebrnej wstędze Wisły, tam, gdzie Polanie spotkali się z góralami. Autobusowi patrioci czuwają, aby zachować proporcje narodowe w repertuarze i raz po raz słyszę: już dosyć ukraińskich, śpiewajcie po polsku!

Gdy jesienią 1945 roku z nadwarciańskiej wsi okolic Wielunia przybyłem z rodzicami do Witnicy, słychać było tu bardzo często, jak przybysze ze Wschodu rozmawiają ze sobą po „rusku”, jak to wtedy określano. Pytam mych towarzyszy podróży, jak to tam przed wojną na Kozakach bywało: W domu, między sąsiadami i z kolegami rozmawiało się po ukraińsku. W szkole i kościele po polsku.

Po przybyciu do Złoczowa uczestniczyliśmy w mszy św. w intencji wiernych parafii kozacko-pyrzańskiej, odprawianej w języku polskim w tamtejszym kościele rzymskokatolickim. Zauważyłem, jak kościelny umawia się z parafianami złoczowskimi w języku ukraińskim w sprawie niesienia baldachimu podczas procesji. Na bocznym ołtarzu widzę plik gazet kościelnych także w języku ukraińskim. Pytam o te sprawy proboszcza złoczowskiego, księdza Ludwika Marko i dr Marię Niemirowską, prezeskę tamtejszego oddziału Towarzystwa Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Padają cyfry: 1200 wiernych przeważnie z podzłoczowskich wsi. Ponad połowa to Ukraińcy a wśród nich grekokatolicy. Tu w Złoczowie, jak i w około 10 parafiach w innych stronach zaistniał dość osobliwy splot okoliczności wyjaśniających ten problem. Otóż od 1945 roku był tu otwarty nieprzerwanie katolicki kościół. Ponieważ cerkwie grekokatolickie, jako ośrodki narodowej tożsamości tutejszych Ukraińców, były przez władze radzieckie pozamykane, wierni tego wyznania mogli swe potrzeby religijne zaspokajać tylko w kościele polskim. Dopiero teraz za demokracji — mówi ksiądz Marko — zwrócono im cerkwie i wielu przechodzi do nowej parafii unickiej. Tutaj nawet rodziny deklarujące się jako polskie mają kłopoty językowe. Przed rokiem przybyły tu z Krakowa trzy siostry sercanki, które mają za zadanie uczyć dzieci katechizmu i zarazem języka polskiego. Mieszkają w pokoiku nad zakrystią a wiec w kościele. Władze „nie widzą możliwości w najbliższym czasie a także w dalszej perspektywie” na znalezienie dla nich lokum w mieście.

Poprzednik księdza Marko od przedwojnia, ksiądz Jan Cieński, który zmarł w ubiegłym roku, cieszył, się tu niezwykłym mirem. Był uosobieniem kościoła cierpiącego. Skromnością życia, ograniczoną skalą potrzeb i gotowością służby wiernym a także ostatnią wolą: by nie stawiano mu nagrobka, a na usypanej mogile był tylko anonimowy krzyż, zasłużył sobie na rosnący wręcz kult. Już w roku 1967 został ksiądz Cieński doceniony przez kardynała Wyszyńskiego, który go w wielkiej tajemnicy konsekrował na biskupa, w prywatnej kaplicy w Gnieźnie. Tajemnica była tak ścisła, że ksiądz Marko, który jest tu proboszczem od ośmiu lat, dowiedział się o tym dopiero w roku 1990.

Naczytałem się w naszej prasie o narastającym konflikcie miedzy kościołem grekokatolickim a rzymskokatolickim na Ukrainie. Pytam o jego przejawy tu w Złoczowie. Słyszę w odpowiedzi, że jeśli można mówić o spięciach, to raczej na linii kościół prawosławny, a kościół grekokatolicki, jakie występują podczas starań o przejęcie nieczynnych dotąd cerkwi.

W dniu, w którym uczestniczyliśmy w nabożeństwie przyjechał „z pielgrzymką po Ziemi Lwowskiej” do Złoczowa chór kościelny ze Stalowej Woli. Jaśko Stojanowski dzielił się potem ze mną swymi wrażeniami: Gdy usłyszałem tu w kościele złoczowskim polskie pieśni – wstyd mówić staremu – coś we mnie pękło w środku i miałem kłopoty z patrzeniem. Gdy dwa tygodnie wcześniej zaprowadziłem takich samych starych ludzi, tylko z autobusu z niemiecką rejestracją, do witnickiego kościoła, gdzie zaśpiewali oni religijną pieśń w swym języku, także i oni mieli kłopoty z patrzeniem. Choć tu, w Złoczowie, wszystko jest tak jak było przed laty: kopia Madonny Sykstyńskiej nad ołtarzem i promieniujące oślepiającym blaskiem złoceń dopiero co odnowione tabernakulum oraz prześliczny nagrobek Zofii Heynówny z piękną zadumaną twarzą anioła. Tak samo choć biednie, bo kościół wymaga wielkich nakładów na restaurację barokowego wnętrza. Niemcy w Witnicy nie znaleźli żadnego śladu wmurowanych tu niegdyś tablic z nazwiskami poległych, ołtarza; wszystko tu poza ławkami, witrażami w prezbiterium i organami nowe, piękne, dobrze utrzymane, ale już nie swojskie, dla nich obce.

(…)

Z księdzem Marko, z upoważnienia sołtysa Stojanowskiego z Pyrzan, umawiam się, że gdy dzwon się odnajdzie, to prosimy, aby został przekazany kościołowi w Kozakach i aby wydał stosowne zaświadczenie, które byłoby dowodem dla uczestników wyprawy, że dzwonu z Ukraińcami nie przepili. A po dzwon ruszamy następnego dnia…

Ciąg dalszy jutro…

W czasie wyprawy na zieloną Ukrainę po zakopany dzwon. Złoczów 1993 r. Stoi oparty o barierkę z papierami w ręce Zbigniew Czarnuch. Po lewej stoi oparty o mur Stanisław Mykietów, po jego prawej- jego żona Kazimiera Mykietów z domu Hawrył.

Dodaj komentarz