11 lipca – Narodowy Dzień Pamięci Ofiar Ludobójstwa dokonanego przez OUN-UPA na obywatelach polskich Kresów Wschodnich II Rzeczypospolitej Polskiej. Ofiary z parafii Kozaki: Cymbaj, 13 lat, † 22.04.1941 r. (?); Władysław Czarnodolski, 13 lat, † 22.04.1941 r. (?) (Cymbaj i Czarnodolski zostali zamordowani za niewykonanie rozkazu – mieli zabić ks. M. Kralla);
Jan Stojanowski z Kozaków, 36 lat, † 1.07.1941 r.; Władysław Stojanowski z Monastyrka, 26 lat, † 15.07.1941 roku; Karol Stojanowski z Kozaków, 28 lat, plutonowy Wojska Polskiego, † 15.07.1941 roku; Andrzej Bodnar z Trościańca Małego, 56 lat, † 10.11.1941 roku; Jan Bodnar z Trościańca Małego, 14 lat, † 4.11.1941 roku; Jan Pająk z Amrozów, lat 47, † 4.10.1943 roku; Władysław Szuber, gajowy z Łuki, 54 lata, † 5.01.1944; Wilhelm Kalinowski z Łuki, 22 lata, † 5.01.1944 roku; Marian Kryształowicz z Łęgu, 41 lat, † 20.02.1944 roku; Jan Andrzej Głowiak, Brzegi, żył 1 dzień, wcześniak urodzony w piwnicy w czasie ataku banderowców na gospodarstwo Głowiaków, † 29.02.1944 roku; Lenek Staszkiewicz ze Złoczowa, 22 lata, żołnierz plutonu AK Kozaki, zginął 16.03.1944 roku w czasie obrony Kozaków przed atakiem jednostki SS Galicja; 8 NN Polaków uprowadzonych w kwietniu 1944 roku, odnaleziono zwłoki 6 osób w tym Stefanii Stojanowskiej i Jana Szafrańskiego; Piotr Baryła z Obertasowa, 56 lat, † 16.07.1944 roku; Maria Andrzejko z Obertasowa, 52 lata, † 24.07.1944 roku; NN, Polak z Podlipiec, † 16.11.1944 r.
Jak widać w powyższym zestawieniu sporządzonym na podstawie ksiąg metrykalnych parafii Kozaki-Zazule i relacji świadków, mordy zaczęły się wkrótce po zdobyciu Galicji przez Niemców. Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej Ukraińcy witali Niemców w Złoczowie jak wybawców. Mieli nadzieję na powstanie wolnej Ukrainy. Niemcy zaś początkowo nie pozbawiali ich złudzeń i nie tylko nie reagowali na mordy na Żydach i Polakach, ale wiele z nich organizowali. Już 1 lipca 1941 roku, a więc zaledwie kilka dni po wkroczeniu Niemców, ginie pierwszy Polak z Kozaków, zamordowany przez Ukraińców. Potem kolejni. Od 1 do 15 lipca 1941 roku zabito trzech Stojanowskich: Jana (36 lat) 1 lipca 1941, Karola (28 lat) i Władysława (26 lat) 15 lipca 1941 roku.
Karol Stojanowski, brat mojej babci, syn Antoniego Stojanowskiego i Marii z domu Wilk, ur. w 1913 roku na Kozakach – plutonowy wojska polskiego, wywołany został z chaty przez kolegów Ukraińców. Jego ciało znaleziono dopiero po 2 tygodniach w okopach koło Złoczowa. Było tak okaleczone, że zidentyfikowano je jedynie po rozpoznanej przez rodzinę chusteczce w kieszeni. Jeden z oprawców, który wywołał wówczas Karola z domu, przyjechał po wojnie do Polski. Rodzina Stojanowskich usiłowała zainteresować milicję bandytą, jednakże otrzymali oni ostrzeżenie, że nie mają się interesować tym człowiekiem. Prawdopodobnie był on agentem UB, stąd nie został ukarany za zbrodnię. Nowa lewicowa władza chętnie zatrudniała byłych volksdeutschów i banderowców – miała w nich gorliwych i lojalnych pracowników.
Banda Krawczuka z Zazul, która zorganizowała mord na Karolu, dziś przez
Ukraińców przedstawiana jako partyzantka walcząca o wolną Ukrainę, została zlikwidowana przez NKWD dopiero 16 czerwca 1949 roku. Wtedy to otoczono leżącą w lesie w pobliżu wsi Zazule kryjówkę Ukraińców. W walce zginęli Krawczuk, Biliński, Biłous oraz Malinowska. Inną datę śmierci dowódcy bandytów – Włodzimierza Krawczuka, dwa dni wcześniejszą, podaje facebookowy portal UPA. Krawczuk Włodzimierz, syn Ilka, pseudonimy: żelazny, zwycięzca, sowa, X. Urodził się w 1920 roku w Zazulach, zm. koło Zazul w kryjówce 14.06.1949 roku – zastrzelił się by go nie wzięli żywego. Członek OUN od 1942, służył w policji w centrum Ukrainy (1941-1942). Od 1942 w podziemiu OUN na Złoczowszczyźnie: 1942?-lato 1944 rejon Pomorzany, lato 1944- do śmierci 14.06.1949 – rejon złoczowski.
Nasilone ataki banderowców były tolerowane przez Niemców, którym zależało jedynie na ochronie własnych wojsk. Część napadów miało charakter rabunkowy – często kończyły się jednak tragicznie. Jan Pająk, zamożny gospodarz mieszkający w pobliskim przysiółku Amrozy, został w 1943 roku zamordowany. Bandyci napadli na gospodarstwo, ukradli świnię, zaś zwłoki Jana, który prawdopodobnie rozpoznał któregoś ze złodziei i pobiegł za nimi w las, zostały znalezione w lesie tydzień później.
28 lutego 1944 roku, w dniu w którym Ukraińcy z Dywizji SS Galicja wymordowali Polaków w oddalonej od Kozaków o 20 km Hucie Pieniackiej, banderowcy napadli na mieszkającą na Brzegach (przysiółek oddalony o ok. 2 km od Kozaków) rodzinę Głowiaków. Podpalono ich gospodarstwo. Rodzina broniła się ostrzeliwując się z murowanej piwnicy. Na odsiecz z Kozaków wyruszył natychmiast kilkunastoosobowy oddział AK, który skutecznie przepłoszył banderowców ostrzałem. Rodzina Głowiaków została uratowana. Niestety całe gospodarstwo spłonęło i zmarło niemowlę przedwcześnie urodzone w piwnicy ogarniętej płomieniami.
Przebieg wydarzeń znamy z relacji 2 świadków:
por. Otmar Strokosz – szef plutonu AK Kozaki:
Wczesną wiosną 1944 r., oddział nasz, z nastaniem nocy, został zaalarmowany że niedaleko naszej wsi za pagórkiem w kierunku Zarwanicy, gdzie zamieszkiwał na tak zwanych „Brzegach” polski gospodarz Głowiak Jan, pokazała się duża łuna świadcząca o tym, że prawdopodobnie Ukraińcy dokonują napadu na polski przysiółek. (…)
Po zebraniu około 14 uzbrojonych ludzi, ruszyliśmy w kierunku płonącej zagrody oddalonej około 5 km. Po krótkim marszu stwierdziliśmy, że płonie zagroda p. Głowiaka, w której niejednokrotnie odbywały się nasze spotkania konspiracyjne. Strzałów nie było słychać żadnych. Po podejściu pod zagrodę od strony pól, zauważyliśmy nieliczne sylwetki ludzi, biegających wokół zagrody. W obawie byśmy nie zostali zaskoczeni z boku, nie wiedząc ilu jest napastników, dałem rozkaz rozciągnięcia się na widoczność w jednej linii i na serię z pistoletu maszynowego, ogniem zwartym zaatakować nie strzelając w kierunku samego gospodarstwa, by przypadkowo nie zranić kogoś z członków rodziny gospodarza. Upowcy chyba w naszym kierunku nie oddali ani jednego strzału, z miejsca się po prostu ulotnili. Gospodarstwo już całe płonęło budynek mieszkalny, stodoła i zabudowania gospodarcze. Płonęły wszystkie zabudowania gospodarstwa, wraz z domem mieszkalnym. Była ciemna noc, musieliśmy bardzo ostrożnie podchodzić do płonących zabudowań, bo wiedzieliśmy, że syn Głowiaka jest dobrze uzbrojony, miał prawo nas nie rozpoznać wziąć nas za upowców i oddać w naszym kierunku strzały, co mogło by się zakończyć tragicznie.
Jak to się stało, że nas rozpoznał tego już nie pamiętam. Wiem tylko, że ktoś z domowników otworzył drzwi i z piwnicy zaczął wzywać pomocy. Po ucieczce upowców, na wszelki wypadek rozmieściliśmy posterunki zabezpieczające dostęp do płonącego obiektu.
W pierwszej chwili, najważniejszym było to, że dowiedzieliśmy się, iż wszyscy domownicy znajdują się w piwnicy. W piwnicy było zupełnie ciemno i pełno dymu. Część domowników wynosiliśmy nieprzytomnych. W piwnicy schronili się: gospodarz Głowiak wraz z małżonką, syn Głowiak Jan (akowiec) wraz z ciężarną małżonką i jeszcze dwójka dzieci. Dopiero później dowiedzieliśmy się z relacji Głowiaka Jana o szczegółach całej zaszłej tragedii. Upowcy dokonali napadu po nastaniu nocy. Najpierw dobijali się do drzwi bez skutku i wzywali do otworzenia drzwi. Głowiak na ewentualny napad upowców, był przygotowany i co wieczór dokonywał zabarykadowania drzwi i okien piwnicznych. Z mieszkania na wysokim parterze prowadziło zejście do piwnicy. W piwnicy na noc miał zawsze przygotowaną broń do ewentualnej obrony. Liczył się z tym, że dzięki temu, iż piwnica ma strop betonowy to jakoś pierwszy atak upowski przetrwa i nie grozi mu spalenie żywcem.
Po bezskutecznym dobijaniu się, bandyci zaczęli podpalać zabudowania i całe gospodarstwo, i prawdopodobnie jak zawsze w takich wypadkach, czekali kiedy napadnięci zaczną uciekać z płonącego domu i wtedy by zaczęli do nich strzelać i mordować. Nie liczyli się z tym, że piwnica ma strop betonowy – niepalny. Tymczasem w piwnicy przez tych parę godzin napadu zaczęły się dziać sceny okropne. Najpierw cisza i błagalne modły do Boga o pomoc, później płacz dzieci i krzyki, robiło się coraz duszniej, dusił dym. Schronieni zaczęli tracić przytomność.
W tym wprost niewiarygodnym zamęcie i strachu, żona Głowiaka będąca w ciąży zaczęła rodzić. Ból porodowy sprawił, że nie straciła przytomności, sama sobie odebrała płód (noworodek uległ poparzeniu i zmarł), poczem sama nie pamięta jak to się stało, że wywróciła beczkę z kiszonymi ogórkami i tym kwasem ogórkowym cuciła dzieci, przeciągając je do szpary koło drzwi by mogły zaczerpnąć powietrza.
W tym najtragiczniejszym momencie nadeszła pomoc z naszej strony, ratując całą rodzinę od zaplanowanego przez upowców mordu. Całe gospodarstwo, wraz z inwentarzem żywym spłonęło doszczętnie. Gospodarze wsi Kozaki udzielili samorzutnie szerokiej pomocy poszkodowanym, a ksiądz Krall dał im zakwaterowanie na plebanii.
Zofia Pełech z domu Czerniecka (miała wówczas 16 lat):
U nas w domu, ponieważ byliśmy na skraju wsi była placówka. Trzymano w nocy straż, aby zaalarmować i bronić wioski. Tylko w nocy pilnowano, bo banderowcy w dzień nie atakowali. Banda, która spaliła Głowiakowi gospodarstwo przejeżdżała koło naszego domu. Po kilku godzinach było widać pożar. Jak Głowiaków palili to nie spaliśmy. Byliśmy poubierani. Głowiaki mieli ładny duży dom i stajnie w lesie. Banderowcy oblali benzyną budynki i podpalili. Krowy ryczały, paliły się w stodole żywcem.
Głowiaki w piwnicy się schowali i się dusili od dymu. Mąż Głowiakowej i brat leżeli na posadzce i mieli już języki „powyciągane”. Głowiakowa miała w beczce kwas po kapuście i tym kwasem wszystkich cuciła. Sama nie dała rady odryglować drzwi piwnicy. Głowiakowa w czasie napadu urodziła w tym błocie na posadzce dziecko.
Świtem tata zaprzągł konie i z Romańskim pojechali do Głowiaków. Przywiózł ich do nas: Głowiaka z żoną, jej brata i czworo czy pięcioro dzieci. Przyszedł też do naszej chaty ksiądz Krall i ochrzcił, żyjące jeszcze dziecko, które wkrótce zmarło. Głowiakowie pomyli się u nas, zamieszkali w szkole a potem pojechali do Złoczowa, bo u nas nie było bezpiecznie.
Kilkunastu mieszkańców parafii Kozaki, Polaków i Rusinów zaginęło i ich losów nie udało się ustalić. Wielu ofiar nie udało się znaleźć do dziś. A te odnalezione w czasie wojny nosiły ślady niezwykłego okrucieństwa oprawców:
Stał się i taki tragiczny wypadek, że w biały dzień, na skraju wsi porwany został przez upowcow jeden z Polaków i uprowadzony. Po paru dniach odnaleźliśmy go na skraju lasku pod Werchabużem. Był powieszony do góry nogami na drucie, nad samym mrowiskiem. Widok był przerażający… (relacja szefa kozackiej AK – porucznika Otmara Strokosza w: W Armii Krajowej. Z Zaolzia przez okupowany Lwów do III Rzeczypospolitej, Kraków 1994, s. 126.)
Nie o zemstę, ale o pamięć wołają Ofiary! Wieczny odpoczynek racz im dać Panie.